Elektroniczny zwierzak i guma do żucia, czyli dzieciństwo dawno, dawno temu w odległej galaktyce…


Kto pamięta gumę Turbo albo Tamagouchi? Dziś dla nastolatków to puste nazwy nie wiadomo czego ale dekadę lub dwie temu to było coś równie fajnego jak 5-10-15 i Teleranek. Ups! Nie wiecie co to? Nie szkodzi. Jak napisał niegdyś Philip K. Dick: „Przypomnijmy to panu hurtowo”.

W odległych latach 80. i początku 90. ubiegłego wieku w telewizorach królował MacGyver, który z kawałka drutu potrafił zrobić satelitę. Przez życie kroczył też „Strażnik Teksasu” trzęsąc posadami świata kopnięciem z półobrotu. Był jeszcze „Słoneczny Patrol” ze świeżą jak truskawka Pamelą Anderson, której dziś niestety bliżej do matki Kaczora Donalda. Ale to nie wszystko…

Poloneza czas zacząć

W tym samym czasie na polskich drogach królowały jeszcze Fiaty 125p, przypominające trumnę na katafalku Polonezy, wciąż liczne Wartburgi, Zastawy i inne solidne produkty bratnich przemysłów motoryzacyjnych. Samochody marki Porsche, Ferrari albo Lamborghini były równie często spotykane jak Kometa Halleya. Trudno się zatem dziwić, że turecka guma Turbo o smaku dawno przejrzałych brzoskwini cieszyła się takim powodzeniem.

Oczywiście nikomu nie chodziło o ów drażniący podniebienie smak, lecz tak zwane „historyjki”, czyli wkładki obrazkowe przedstawiające najlepsze samochody, motocykle i inne cuda techniki z całego świata, a właściwie świata bardziej na zachód od Polski.

turbo_01
Guma Turbo i „wkładka” obrazkowa. Foto: 4tuning.ro

Zjawisko kolekcjonowania w ogóle było popularniejsze niż dzisiaj. Zbierało się prawie wszystko, na meblościankach pyszniły się bajecznie kolorowe kolekcje puszek po piwach lub wisiały trójkątne proporczyki drużyn sportowych. To była era zanim szaliki uzyskały takie poważanie jakie mają dziś.

Były jeszcze opakowania po czekoladach, komiksy epoki Thorgala, Kapitana Żbika oraz Tytusa, Romka i Atomka. Do tego resoraki, kolekcje kapsli, samoloty ze styropianu i wariant dla bogatych, gry na Pegasusa. Oczywiście to tylko część długiej listy. Różnorodność była olbrzymia i każdy mógł się pochwalić jakąś manią zbieractwa, a spora kolekcja gwarantowała szacunek i zazdrość kolegów. Dlatego było warto.

Wracając do tematu, produkty firmy Kent też nie były pierwsze. Zanim Turbo opanowało serca i umysły młodzieży, starsze roczniki już dawno zbierały Donaldy.

Donald, starszy brat Turbo

Wciąż żyją jeszcze ludzie, którzy doskonale pamiętają kolorowe opakowania gumy Donald. Żuło się to chemiczne badziewie do pierwszych odruchów wymiotnych lub wypadnięcia plomby z zęba. Mówiąc krótko, do oporu. W Donaldach też były historyjki obrazkowe, które najłatwiej było spiąć gumką, co im szkodziło i należało później prostować zagięcia wkładając historyjki pomiędzy karty pięciokilogramowej Encyklopedii Powszechnej PWN. Albo siedemnastokilogramowej, jeśli ktoś miał sześciotomowe wydanie Nowej Encyklopedii Powszechnej z 1995 roku. To był naprawdę ciężki kawałek wiedzy leksykalnej.

donald_1
„Historyjki” z gumy Donald. Foto: komiksbaza.pl

Koszmar Tamagouchi

Kolekcjonowanie miało też swoje mody, wzloty i upadki. Jedną z najbardziej pamiętnych były słynne Tamagouchi. Kto pamięta przerażające, elektroniczne zabawki wielkości jajka? Japońska firma Bandai miała prosty pomysł. Chodziło o to, aby użytkownicy opiekowali się elektronicznym podopiecznym, niewielki stworkiem, którego należało karmić, myć, wywalać po nim gnój i bawić się z małym draniem. Wystarczyły do tego trzy guziki i ciekłokrystaliczny ekran wielkości pudełka zapałek. Oraz jakieś 20 godzin na dobę wolnego czasu. Co ciekawe, chętnych było miliony.

To jak inwazja kosmitów

Cyfrowe zwierzątko srające pod siebie wywołało ogólnoświatowy szał, na którym Bandai zarobiło krocie. Starczy wspomnieć, że firma sprzedała ponad 4o milionów egzemplarzy zabawki, zaś podróbek do dziś nikt nie zliczył. Kto miał w tym czasie, czyli głownie w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, młodszą siostrę lub brata, zapewne do dziś pamięta nieszczęście, jakim była śmierć stworka. Trzeba było naprawdę głośno puszczać muzykę lub zaopatrzyć się w słuchawki, żeby jakoś zagłuszyć płacz rodzeństwa. Warto dodać, że ten koszmar właściwie nigdy się nie skończył.

Tamagotchi P1. Foto: karral.com

Tamagouchi wkracza w przyszłość

W kolejnych latach pojawiały się nowe, bardziej zaawansowane zabawki, m.in. wersja z 2004 roku, która mogła się komunikować przez podczerwień z innymi Tamagotchi, umawiać na randki, łączyć w pary i ostatecznie… mieć potomstwo. To urocze i chore jednocześnie. Dodajmy jeszcze, że w Japonii ta moda jest wciąż żywa. Pod koniec wrześniu ubiegłego 2014 roku na japońskim rynku pojawiło się Tamagouchi 4U, a rozszerzona wersja 4U+ zawitała na świat w połowie zeszłego roku. Na szczęście poza Krajem Kwitnącej Wiśni, Tamogotchi jest dziś równie popularne jak żółte ciżemki. I całe szczęście.

Czy to już koniec? To nawet nie jest początek! Na następny raz zostawiłem sobie przebój nad przeboje, czyli… Tazo. To dopiero była historia… Ale o tym za kilka dni.