Google I/O 2016 za nami, a ja nadal pozostaję w ciężkim szoku. Jeśli nowe rozwiązania Google’a rozpowszechnią się, prywatność stracimy zupełnie.
Pod przykrywką niesamowitej wygody, Google podkłada nam do domów kolejne konie trojańskie, a my ochoczo z nich korzystamy. Zaczęło się od słodkiej, szybkiej i zabawnie kolorowej wyszukiwarki. Nie znam osób, które obecnie z niej nie korzystają, a sam, po wielu próbach przejścia na rozwiązania alternatywne, w końcu poddałem się. Z uśmiechem na twarzy przeszedłem też na Gmaila, dostępnego początkowo tylko na zaproszenia, bo przecież był taki genialny i „darmowy”. Potem okazało się, że moje konto e-mail służy też do autoryzacji w kolejnych usługach, a gdy pojawił się Android, stało się furtką do sklepu z aplikacjami. Nie ma konta = nie ma aplikacji… no dobra. A że mało kto zwraca uwagę na uprawnienia telefonicznych aplikacji, gigantycznym korporacjom powiedzieliśmy o sobie już prawie wszystko.
Pomimo ciągłego wyłączania zapisywania mojej lokalizacji przez telefon, co chwila znajduję w usłudze Google’a szczegółowy zapis informacji na temat tego gdzie i kiedy przebywałem, godzina po godzinie. Jedno wyszukiwanie jakiegoś przedmiotu i po chwili nawet na zagranicznych stronach widzę oferty sklepów internetowych z podobnym artykułem. Od dłuższego czasu walczę z Google Zdjęcia, bo nie chcę by Google kopiował sobie jeszcze wizerunki moje i bliskich do jakiejś chmury. Powiadomienia z usługi są przy tym tak uciążliwe, że nie dziwię się osobom, które w końcu poddały się. A „magiczny-automatyczny” Photoshop samodzielnie poprawiający zdjęcia w usłudze Google’a przyciągnął do już 200 mln osób. To gdzieś na etapie Google Photos amerykański gigant obudził moją czujność. Natomiast po ostatniej konferencji zapaliły się na czerwono wszystkie kontrolki.
Google, rozumiem – chcesz informacji do skuteczniejszego docierania z reklamą, ale nie przesadzaj…
Nie jest specjalną tajemnicą, że Google żyje głównie z big data, czyli z przetwarzania potwornie wielkich ilości danych w celu osiągnięcia wartościowej wiedzy o całym globie, lokalnym rynku, grupie społecznej czy konkretnie o Tobie drogi Czytelniku. Wiedzę tę następnie spienięża się przede wszystkim skutecznymi reklamami.
I nie, Google nie buduje swojego imperium na prostej statystyce. Informacje o nas nie trafiają już do komputerowych liczydeł z zeszłego tysiąclecia, tylko do potężnych sieci neuronowych, które oprócz wykonywania obliczeń potrafią też uczyć się i improwizować. Sztuczna inteligencja z filmów SF? Jest do niej zarazem wciąż bardzo daleko, ale i na tyle blisko, by już teraz dać się przekonać, że nasz telefon czy komputer myślą. A już na pewno nie mamy wątpliwości, że „wiedzą” te urządzenia więcej od nas. Wraz z nowymi rozwiązaniami Google’a jeszcze bardziej poczujemy, że jesteśmy bez nich głupi i bezradni, a poddając się im, głupotę tylko pogłębimy.
Dwie nowości, jedna wtórność
Google zaprezentował na I/O 2016 dwie nowe aplikacje: Allo i Duo oraz coś co wygląda jak automatyczny odświeżacz powietrza znanej marki, o niezłej marketingowo nazwie Google Home. Duo to nic innego jak kolejna aplikacja do rozmów wideo, której jedyną nowością jest fakt, że widzimy osobę po drugiej stronie zanim odbierzemy połączenie. Przy Skype’ach, Viberach czy nawet własnym Google Hangouts niczego specjalnego Duo nie zmienia.
Google Home to małe urządzenie wielkości głośnika Bluetooth (pełniące również i taką funkcję) czy kubka na herbatę (tej funkcji nie pełniące). Design moim zdaniem jest nietrafiony, ale być może wynagradzać go będzie niska cena. Niezależnie jednak od ceny, warto zastanowić się czy aby na pewno chcemy mieć taki sprzęt w domu. Google Home łączy się z domowym Wi-Fi, z Chromecastem podpiętym do telewizora, z zestawem audio i z całymi informacyjnymi zasobami Google’a na temat naszej osoby. Wystarczy odezwać się do tego ustrojstwa, by powiedziało nam co mamy zapisane w kalendarzu, wyznaczyło trasę np. do mechanika i natychmiast przesłało ją do telefonu, włączyło dowolną muzykę w wybranym pomieszczeniu domu, a po podłączeniu do systemu inteligentnego domu Google Home zgasi światło czy ustawi temperaturą powietrza. W czym jest problem?
Wszystkim tym sterujemy głosem, a aby wykonywanie poleceń było skuteczne Google Home musi nie tylko wiedzieć, że ktoś wydaje komendę, ale też potrafić połączyć tę komendę z konkretnym domownikiem. Jak zrobić to najłatwiej? Google słucha – cały czas, 24 h na dobę. Niezależnie od tego co, z kim i gdzie robimy. Tak, nasz kochany Google dowie się kiedy uprawiamy seks, przeanalizuje jego długość i rozpozna czy partnerka udawała orgazm, czy może rzeczywiście było jej dobrze. Gadżet policzy nasze bąki w czasie snu i będzie wiedział czy chrapiemy. W skrócie, Google dowie się wszystkiego co tylko można usłyszeć i powiąże to z naszą bazą danych gdzieś na odległych serwerach. Dobrze, że nas chociaż nie zobaczy… Zaraz, zaraz – a od czego jest Allo podpięty do tego samego konta Google’a?
Allo – komunikator przyszłości… bardzo smutnej przyszłości
Tak jak urządzenie Home będzie uszami Google’a, tak komunikator Allo stanie się jego oczami. Allo to aplikacja, której bliżej jest do WhatsAppa niż do Facebook Messengera. Google stawia na emotki, maksymalne uproszczenie konwersacji, inteligentnego asystenta i… rozpoznawanie obrazów. Gdy ktoś prześle nam zdjęcie potrawy, nawet nie musimy tego zdjęcia powiększać. Google sam rozpozna co jest na talerzu i czy prezentuje to się dobrze oraz automatycznie zasugeruje odpowiedź np. „lasagne tuczy :P”. Na podobnej zasadzie oceniona zostanie atrakcyjność naszego nowego psa, a wkrótce zapewne również nas samych. Allo będzie cały czas uczył się naszych zwyczajów w konwersacjach, będzie rozpoznawał kontekst i na bazie danych zebranych od nas i od innych użytkowników, będzie proponował idealne odpowiedzi. Dopasuje emotkę, znajdzie internetowego mema… Na dobrą sprawę, niemal nie musimy uczestniczyć w rozmowie. Niech mój bot porozmawia sobie z Twoim, a ja się zajmę czymś ciekawszym. Mogę przecież porozmawiać z samym Google’em.
Tak, obok głosowego asystenta w Google Home, w Allo dostajemy też najlepszego czatowego kumpla. I zna on nas idealnie – od najjaśniejszych cech charakteru, po mroczne tajemnice. Gdy zapytamy jak tam mecz, będzie dobrze wiedział o jaki mecz chodzi i komu kibicować, a jak nam będzie się nudziło, to zagra z nami w mini gry. Pomoże, doradzi, nigdy nas nie zdradzi… Googiel fajny jest.
Cyfrowa bezwstydność nikogo już nie dziwi
To, co pokazano na tegorocznej konferencji Google’a, jeszcze nie tak dawno temu spotkałaby się z wielkim protestem. W tym momencie więcej jest fascynacji niż podejrzeń. Robiący niemal to samo, co Google Home konkurencyjny Amazon Echo został w 2014 roku rozdeptany przez strachliwe tłumy. Stale nasłuchujący graczy Xbox One też zebrał baty. A teraz? Teraz jest nam już chyba wszystko jedno. Google z Facebookiem na zmianę gwałcą naszą prywatność. Jest nam z tym dobrze i wygodnie, kupmy nową książkę, chipsy, spodnie (…). Od czasu do czasu pojawi się jakaś aktualizacja ustawień prywatności, zablokujemy czyjeś konto, poskarżymy się, a Google i tak swoje zrobi.
Kochany Google czyta moje e-maile i SMS-y, analizuje z kim się komunikuję przez telefon i komunikatory, wie gdzie jestem w danym momencie i jakie mam zwyczaje, skopiował sobie wszystkie moje zdjęcia, rozpoznał osoby na nich i (nie mówiąc o tym głośno) ocenił atrakcyjność każdej z nich oraz innych elementów zdjęcia (kto wie, może zrobi sobie jakiś ranking…). Oczywiście Google dobrze też wie czego szukałem w sieci po trzech drinkach oraz czy nadal interesuje mnie co porabia moja była. Wie czy miałem koszmar i krzyczałem przez sen oraz czy rzeczywiście przebiegłem 10 km w super-turbo czasie, czy może nagiąłem nieco fakty i nie przebiegłem nawet 5 km. Google wie o mnie więcej niż wszystkie bliskie mi osoby, a być może nawet więcej niż ja sam. Przecież on zawsze wie więcej ode mnie.
W końcu to Google najlepiej wie, czy moja ukochana jest mi wierna – ale mi „Gugiel” już tego (jeszcze?) nie powie. Wie też, co ona myśli na mój temat w każdej przedyskutowanej z koleżankami sprawie. Google wie za jakimi facetami ogląda się na ulicy oraz jacy oglądają się za nią. Wie, kto mi jej zazdrości i na kogo powinienem uważać. Wie, czy rzeczywiście była na spotkaniu z koleżankami, czy na romantycznej kolacji z moim „kumplem” z pracy. Wie, że w czasie porannego joggingu zahaczyła o McDonalds i nażarła się frytek, wie kiedy ma okres, wie kiedy jest w ciąży. Google wie, że ona jest w ciąży, nawet wtedy, gdy moja piękna sama tego jeszcze nie wie… Bo Google łączy fakty, wylicza prawdopodobieństwa i ostatecznie zamiast pokazać jakąś nudną reklamę, niemal wyświetla nasze myśli dodając tylko logo producenta (no dobrze, do tego to jeszcze chwila). Google nie pokazuje nam wszystkich wyników wyszukiwania, a jedynie te, które sprawią nam przyjemność. Pokazuje tylko to, co do nas pasuje i to, co chcemy oglądać. Jeśli jesteśmy prawicowi, nie zaleje nam Internetu lewicą, jeśli jesteśmy lewicowi – oddzieli nas od złej prawicy. A gdy już będziemy czuli się komfortowo i spolaryzowani po swojemu, Google doskonale wie jak nas podejść i sprzedać coś zupełnie nam zbędnego.
A gdybym chciał zapłacić za swoją prywatność?
Takie było kiedyś założenie – albo płacisz za pełną usługę, albo oglądasz reklamy i Twoje dane osobowe fruwają po całej sieci. Jedni płacili, inni nie znali jeszcze swojej wartości. Sęk w tym, że tych drugich było znacznie więcej i teraz znalezienie alternatyw dla usług Google’a jest zarazem trudne, kosztowne i na dobrą sprawę tak do końca niemożliwe.
Szereg lubianych przez nas usług opiera się na zmianie podejścia do aspektu prywatności. Wystarczy zerknąć na takiego Facebooka, dzięki któremu nagle nicki w sieci zmieniły się w imiona i nazwiska, a awatary w prawdziwe zdjęcia. Prywatność kosztuje coraz więcej, bo coraz mniej osób chce ją kupować.
źródła ilustracji: Platige Image, Trusted Reviews, Occupy Corporatism, Google